Jak już wiecie, postanowiliśmy zatrzymać się w sercu Gór Przeklętych* – w Parku Narodowym Doliny Valbony. Warunek był w zasadzie tylko jeden – nie idziemy nigdzie wysoko w górę. Z resztą już na pierwszy rzut oka widać, że te góry to nie przelewki. Wysokie, strzeliste, kamieniste wyglądały wspaniale, ale wędrówka po nich nie byłaby najłatwiejsza. Na wysokogórską wspinaczkę nie byliśmy przygotowani ani technicznie, ani psychicznie. Skoro nie planowaliśmy zdobywać szczytów, mogliśmy skupić się na otaczającej nas przyrodzie. Zielone polany, płynąca rzeka i widok na okoliczne wzniesienia sprawiły, że czuliśmy się jak w bajce. Już same widoki z dołu doliny dostarczały bardzo miłych górskich wrażeń.







Nasz namiot stanął koło niewielkiego pensjonatu. Warunki kempingowe dość podstawowe, ale gospodyni bardzo gościnna i pomocna. Obok prowadzi mini sklepik z paroma produktami pierwszej potrzeby (jak lody i papierosy ;)) Ostatnie normalne sklepy zostawiliśmy ponad 25 km stąd w Bajram Curri. Tutaj jedynie jest parę punktów podobnych do tego prowadzonego przez naszą gospodynię oraz przez cały dzień kilka razy przejeżdża obwoźny sklep, czyli stary „taksówkarski” mercedes z otwartym bagażnikiem.
W zasadzie to cały dzień spędziliśmy rozkoszując się widokami gór, licząc krowy spacerujące szosą, odganiając ciekawskie kury, które co rusz chciały zaglądać do naszego namiotu, no i główkując, o co chodzi z tym mercedesem z otwartym bagażnikiem (że to „sklep” zorientowaliśmy się dopiero wieczorem). Urządziliśmy sobie jedynie nieśpieszny spacer wzdłuż doliny.










Znaleźliśmy nawet polski akcent w tej odległej krainie!



A wieczorem w lokalnej knajpce spróbowaliśmy kolejnej odsłony burka. I nie, nie chodzi tu o jakieś egzotyczne danie z bezdomnego psa (których zresztą na Bałkanach nie brakuje). Jest to rodzaj dużego zawijanego placka. A przynajmniej w Albanii spotkaliśmy się z taką formą. Wcześniej to samo danie było taką uliczną przekąską, coś ala nasza drożdżówka, tylko zawsze z wytrawnym nadzieniem – najczęściej z serem, ale też z mięsem czy warzywami. Nazwa pochodzi od tureckiego słowa bur oznaczającego: zawijać. Najpierw wyrabia się długo bardzo cienkie ciasto, które następnie jest nadziewane. Kupując burka na ulicy lub w sklepie czy piekarni, dostajemy już gotowy produkt. W restauracjach jest inaczej – naszego burka musieliśmy zamówić godzinę wcześniej. Poprosiliśmy o wersję najbardziej tradycyjną dla tego regionu, z białym serem i szpinakiem, który później okazał się jednak szczawiem lub czymś bardzo podobnym. Może kelner uznał nie zrozumiemy, czym się szczaw i zastosował taki wybieg z bardziej „znanym” szpinakiem. Widać, że nie znają tu naszej szczawiowej 😉




Następnego dnia żegnamy się z tą klimatyczną miejscówkę. Po drodze zaliczamy jeszcze przeprawę i krótką kąpiel w super zimnym górskim potoku. Kto nie ‚morsował” w sierpniu – niech żałuje!






A potem ścigając się ze stadami kóz lecimy w dalszą drogę!




