Wcześnie rano (jak na nas, bo już o 9.00 ;)) przybijamy piątkę morzu i ruszamy w stronę gór. Chcemy wskoczyć na prom przez jezioro Komani o 12.00 i dalej się zobaczy – albo Kosowo albo Góry Przeklęte.



Wyruszając w podróż przez słynną drogę SH25, wiedzieliśmy, że musimy się przygotować na… niezwykłe doświadczenia. Ta słynna trasa oferuje wspaniałe widoki, które zapierają dech w piersiach, ale i powodują dreszczyk emocji.






Nie tylko widoki są atrakcją tej podróży. Droga SH25 ma jeszcze swoją „ciemną stronę”. Jej wąska nawierzchnia, pokryta wybojami i dziurami, stanowi nie lada wyzwanie dla umiejętności kierowcy. Przez całą podróż trzeba zachować czujność. Na drodze nie ma wielu znaków, ani zabezpieczeń. Zarwane odcinki drogi pojawiają się dość niespodziewanie, a ryzyko spadających z gór kamieni dodaje jeszcze adrenaliny. W pewnym momencie odliczaliśmy już tylko minuty do końca „tej przygody”, zastanawiając się, czy my w ogóle tam dojedziemy. A GPS zdawał się wariować, bo momentami pokazywał, że przez godzinę ujedziemy niewiele ponad 20 km, a pod koniec średnia prędkość to było jakieś 8 km/h. Ostatecznie udało się nie zerwać zawieszenia (choć szosa co chwile traciła asfalt zamieniając się w skalistą półkę nad urwiskiem), nie oberwaliśmy żadnym lecącym z góry głazem (choć wiele takich leżało na drodze, również pełniąc funkcję informacyjną np. o zarwanym fragmencie drogi) i tylko raz musieliśmy się awaryjnie zatrzymać na opanowanie błędnika 😵💫🤢.
Generalnie przyszłemu kupcy naszego samochodu nie będziemy się chwalić tą podróżą 🤫 😉
Niestety potem nie było lepiej. Mimo że byliśmy niemal punktualnie na pół godziny przed wypłynięciem, kilkaset metrów przed przystanią niemówiący w żadnym sensownym języku pan w mundurze na migi skierował nas… na parking. Spędziliśmy tam bardzo „miłą” godzinę w pełnym słońcu (przy temp ok 35*C) z paroma równie zdezorientowanymi turystami i sporą grupą, niczym nie przejmujących się Albańczyków. Wersji, dlaczego nie jedziemy dalej, było kilka – jedna, że prom jest spóźniony, druga, że w niedzielę odpływa jednak o 13.00. Pan w mundurze ciągle powtarzał jedynie „minute, minute” 😉
Po godzinie nastąpił RUCH. Nagle wszystkie pojazdy zaczęły, wjeżdżając w siebie nawzajem, manewr wyjazdu z parkingu. I tak powoli zaczęliśmy przesuwać się w kierunku promu. Ale nie bez przygód. „Terminal promowy” jest bardzo specyficzne położony – na bardzo małym obszarze skały, po drodze trzeba jeszcze minąć nieco prowizoryczny tunel (wykuty w litej skale) z informacją o spadających kamieniach u wjazdu. Samochody mijały się na centymetry. Nagle ktoś zaczynał w tym tunelu wycofywać, ktoś się z kimś kłócił. Bałagan niesamowity! A teoretycznie cały sztab ludzi do obsługi tego ruchu. Ale totalnie bez sensu zarządzany – stoimy w sznurze samochodów w korku w tunelu na jednokierunkowej i co kilka minut kolejna osoba przechodzi pytając się, czy mamy rezerwacje. My, że tak, a on, że „good, good, tickets onboard”. Na końcu tunelu jednak ktoś sprzedaje te bilety, a 2 metry dalej inny ktoś je sprawdza. Cyrk na kółkach! Cały przejazd (od parkingu do promu) trwał godzinę. W każdym cywilizowanym kraju trwałoby to około 3 minut. Trzeba dodać do tego jeszcze wjazd na prom – każdy z wjeżdżających ma obrócić samochód o 180 stopni, będąc już na promie (oczywiście na zawrotkę nie ma zbyt wielkiej przestrzeni) – dopiero po tym manewrze może zacząć parkować „na centymetry” tyłem.




Jak już minął ten koszmar i mogliśmy na spokojnie rozejrzeć się po okolicy, okazało się, że „internet nie kłamał” – naprawdę jest tu cudownie.










Jezioro, a w zasadzie zalew, Koman to jedna z najważniejszych atrakcji Albanii. Ten sztuczny zbiornik wodny powstał w 1986 roku wraz z elektrownią wodną na rzece Drin. Zalew płynie wąską doliną u podnóży Gór Północnoalbańskich dosłownie wciskając się pomiędzy ściany skalne. Całość tworzy niesamowite wrażenie. Przełomy sięgają nawet do 1000 m wysokości. Wybrzeża zalewu są w zasadzie niezamieszkałe. Podczas 2,5 godzinnego rejsu mijamy może trzy zabudowania.



Przyczyna jest prosta – na tych terenach nie ma ani jednej osiągalnej dla jakikolwiek samochodu (nawet terenowego) drogi. Także zabudowania te są dostępne jedynie od wody. Dużo osób porównuje jezioro Komani to norwerskich fiordów. I faktycznie, coś w tym jest! Z tą różnicą, że jest dobre 25 stopni więcej i na najwyższym pokładzie promu właśnie rozkręca się „potańcówka” do albańskiej muzyki.

W trakcie obiadu w Bajram Curri, miasteczku tuż za ‚terminalem końcowym” w Fierze – robimy naradę: gdzie dalej? Po krótkich negocjacjach, urzeczeni widokami strzelistych szczytów Gór Przeklętych*, ruszamy do doliny Valbone.






To był długi dzień, więc rozstawiamy się już gdy zmierzcha – ale za to w jakim miejscu!

*Góry, w których jesteśmy, nazywają się wymiennie: Górami Północnoalbańskimi (bo są na północy Albanii), Alpami Albańskimi (bo są do Alp podobne) i Górami Przeklętymi (jeszcze nie wiemy dlaczego, ale się dowiemy).